sobota, 9 kwietnia 2016

,,Sokół"

Oto kolejne opowiadanie Kingi Drab. Serdecznie zapraszamy do czytania o raz pozostawienia później swoich wrażeń po przeczytaniu!

~ ~ ~

„ Powiadają, że nie uda ci się zaprzyjaźnić z sokołem, jeśli sam nim nie jesteś: samotnym, przelotnie tylko goszczącym na tej ziemi, pozbawionym przyjaciół i potrzeby ich posiadania."
-Stephen King
 To miał być wyjątkowy dzień, który oznaczyłem w kalendarzu czerwonym kółkiem: 1 września 2015 roku. Rano nie musiał mnie zrywać na nogi żaden irytujący dźwięk budzika. Wstałem o dwie godziny za wcześnie, gdyż pod czas snu moja ekscytacja osiągnęła punkt kulminacyjny. „Nowy dom, nowa szkoła, nowy ja” - pomyślałem, przygotowując filiżankę kawy.
 Gdy tylko mama powiedziała, że się wyprowadzamy, nie kryłem zadowolenia. Tamtego dnia dostałem porządny zastrzyk w tyłek od doktor Adrenaliny. Pragnąłem jak najszybciej wrzucić niezbędne rzeczy do walizki i wybiec z budynku, którego przez 16 lat nie nazwałem domem. Zamiast tego zadowoliłem się wykrzyczeniem chciwemu właścicielowi bloku, co o nim myślę. Dwa dni później ostatni raz rzuciłem mu na biurko pieniądze za czynsz, a następnie ostentacyjnie trzasnąłem drzwiami. Zawsze chciałem to zrobić. Wiedziałem, iż nigdy nie będę tęsknił za blokiem nr 13. Nie pożegnałem dresów, wieczorami okupujących klatkę schodową. Ani trzydziestoletniego narkomana, który pobił mnie w czwartej klasie. Ani nawet wyleniałej kotki pani Anastazji, która regularnie ozdabiała drzwi naszego mieszkania kolejnymi zadrapaniami. Zerknąłem jedynie przelotnie na popękane ściany, małe okno oraz wiecznie przeciekający sufit. Wybiegłem z mieszkania, nie oglądając się za siebie.  Jadąc samochodem, myślałem o wszystkich ludziach, których nie potrafiłem nienawidzić, choć bardzo się starali, gdyż ja nienawidziłem tylko jednej osoby. Mglisty obraz szerokiej, męskiej twarzy już prawie zniknął w mej pamięci. Miałem nadzieję, że to samo stanie się z blokiem 13.
 Niestety nie mogę powiedzieć, iż po trzech godzinach podróży mama zaparkowała opla przy willi z basenem, albo przy uroczym domku z pięknym ogrodem. Budynek był białym jednopiętrowym maleństwem, jednak znajdował się w (jak to się mówi) „porządnej okolicy”.  Kiedy mama otwierała kluczem drzwi, oczy zaszły jej łzami. Udawałem, że tego nie widzę.
- Pójdę po walizki - powiedziałem wesoło, zostawiając ją na chwilę. Musiała sama przekroczyć próg tego domu, by zrozumieć, iż wreszcie odnalazła tak długo wyczekiwaną oazę. Miejsce pozbawione przeszłości, czyste i niewinne, które wspólnie pomalujemy najpiękniejszymi barwami nadchodzących lat.
 Gdy skończyłem śniadanie, poszedłem do łazienki. Długo zastanawiałem się nad uczesaniem, a jeszcze dłużej nad ubraniem. W końcu postawiłem na swobodny, aczkolwiek elegancki look. Granatowa koszula, ciemne jeansy oraz czerwone trampki idealnie komponowały się z burzą moich rozkopanych włosów. Zadowolony wyszczerzyłem zęby do swego odbicia w lustrze.
- Dasz radę stary! - powiedziałem, po czym poszedłem pożegnać mamę. Siedziała przy otwartym na oścież wielkim oknie i malowała kwitnące za nim bzy. Jej palce poruszały się lekko i sprawnie, a twarz wyrażała skupienie. „Dobrze, że wróciła do malowania” -  pomyślałem. Pocałowałem ją w ciepły policzek.
- Powodzenia synku - szepnęła. Cicho wymknąłem się z pokoju, zostawiając artystkę i jej płótno w innym wymiarze, gdzie nie liczy się czas.
 Liceum Ogólnokształcące im. Henryka Sienkiewicza było zespołem nowoczesnych budynków. Prowadził do niego równo przystrzyżony trawnik, a woźny wciąż latał z kosiarką tam i, z powrotem. Przed szkołą oraz wewnątrz niej kłębił się tłum uczniów, nie tak jak w moim starym gimnazjum.
 Nowa klasa przyjęła mnie bardzo ciepło. Zakumplowałem się z wysokim na dwa metry Darkiem, który grał w szkolnym zespole koszykówki i grafikiem komputerowym Ernestem, zwanym Myszą. Z zadowoleniem odkryłem również, iż mam w klasie kilka na prawdę gorących lasek. Szczególnie wpadła mi w oko wiecznie uśmiechnięta Naomi, której ojciec był Libańczykiem. Szybko polubiłem jej pozytywne nastawienie do życia.
- Śmiała się nawet, gdy złamała sobie nogę lub kiedy dostała jedynkę ze sprawdzianu - powiedział mi Darek.
- Świetnie! Świat potrzebuje przynajmniej jednej wiecznie zadowolonej osoby na sto ciągle smutnych - odparłem.
 Lekcje mijały w atmosferze wzajemnego poznawania. Moja klasa była cudowna! Obyło się bez integracji: oni po prostu wciągnęli mnie do swojej ekipy tak, jakbym od zawsze stanowił jej część. Niestety, na piątej lekcji mój humor prysł bezpowrotnie niczym bańka mydlana.
 Mieliśmy polski z panią Iwoną - małą kobietką o bujnych kształtach, której tyłek ledwo przeciskał się przez rzędy ciasno ustawionych obok siebie ławek.
- No dobrze - rzekła po oficjalnym przywitaniu mnie, jako nowego ucznia - dziś zajmiemy się nowelą pt.  „Sokół”  Boccaccia. Otwórzcie podręczniki na...
- Coś mnie ominęło? - Do sali wpadła jak burza wysoka dziewczyna w czarnych, obcisłych ciuchach. Nie trzeba było wiele spostrzegawczości, by stwierdzić, że jest pijana. Pani Iwona zmierzyła ją groźnym spojrzeniem, ale ku mojemu zdumieniu powiedziała tylko:
- Nie. Zajmij swoje miejsce Diano. - Kiedy ruszyła chwiejnym krokiem ku ostatniej ławce trzeciego rzędu, przyjrzałem się jej końskiej twarzy oraz popielatym włosom, zwisającym smętnie kilka centymetrów powyżej ramion, po czym doszedłem do wniosku, iż nigdy wcześniej nie widziałem tak brzydkiej dziewczyny.
- Na czym to ja... ach tak: podręcznik strona 54. Czytajcie. - Zapadła cisza. Zauważyłem, że niektórzy czytają, a inni tylko udają, ukradkiem zerkając na Dianę. Po kilkunastu minutach pani Iwona zadała pytanie:
- Więc o czym waszym zdaniem opowiada ta nowela? - Postanowiłem się zgłosić. Po pierwsze, żeby zapunktować. Po drugie, by popisać się inteligencją. A po trzecie, żeby odwrócić uwagę wszystkich od pijanej dziewczyny.
- Tekst mówi o poświęceniu w imię miłości. Jego symbolem jest sokół.
- Bardzo dobrze - pochwaliła mnie pani Iwona. Nagle z tyłu klasy dobiegło głośne prychnięcie.
- W imię miłości? Niby do kogo? - Zacisnąłem palce, aż zbielały mi kostki. Zmusiłem się, by odwrócić głowę i spojrzeć na Dianę.
- Do monny Giovanny oczywiście - odparłem, starając się, by mój głos zabrzmiał lekceważąco. Dziewczyna zamrugała kilkakrotnie, jakby niedowierzając.
- Federigo nie kochał monny Giovanny! Powiem więcej: on jej nawet nie pragnął. Pożądał ciała tej biednej kobiety, bo była najpiękniejsza we Florencji.
- Mylisz się Diano! To błędna interpretacja - rzekła nieznoszącym sprzeciwu tonem nauczycielka. - Norbercie, proszę: wytłumacz klasie, jakie jest przesłanie noweli Boccaccia.
- No cóż... - odchrząknąłem, próbując zebrać myśli. - Jak już mówiłem: dowód na prawdziwość uczuć Federiga stanowi sokół. To stworzenie było jego najcenniejszym dobytkiem, a co ważniejsze jedynym przyjacielem. Poświęcił go dla monny Giovanny, więc MUSIAŁ ją na prawdę kochać.
- Ha ha ha! Schlałeś się, czy jak? - Diana wyglądała na szczerze rozbawioną, a ja miałem ochotę przyłożyć jej z liścia.
- Co ty wygadujesz bezczelna dziewucho?! - Pani Iwona cała poczerwieniała.
- Pytam, bo ja jestem cholernie pijana, ale mimo to nie powiedziałabym takiej głupoty. - Wstała, po czym przysunęła krzesło do mojej ławki.
- Wracaj na miejsce! - rozkazała nauczycielka. Diana zignorowała polecenie.
- Zabicie sokoła jest symbolem sprzedania się. - Czułem ciepły oddech dziewczyny,cuchnął tanim winem.
- Federigo nie otrzymał ziemi, ani zaszczytów - podjąłem.
- Widzę, iż nie doczytałeś do końca. Błąd. Koniec jest najważniejszy, bo dzięki niemu utwór nabiera znaczenia. Po ślubie z Giovanną dostał całą  jej fortunę. - Popatrzyła mi głęboko w oczy z nieskrywaną pogardą. - Zaś sam sokół to dusza Federiga, rozumiesz? Sprzedał własną duszę! Swoją wolność! Czy to nie straszne? - Wtedy pomyślałem, że twarz Diany z bliska jest jeszcze brzydsza, ale jej oczy...
- Marsz do pokoju dyrektora! - Pani Iwona nagle znalazła się przy nas. Chwyciła dziewczynę za ramię i szarpnęła mocno.

- Sama trafię. - Diana wyrwała się nauczycielce. Gdy opuszczała klasę, prawie się już nie chwiała.

,,Tylko się obudź"

Przedstawiamy wam opowiadanie Agaty Gajewskiej ,,Tylko się obudź". Serdecznie zapraszamy do czytania o raz pozostawienia później swoich wrażeń po przeczytaniu!

~ ~ ~

Oczywiście można się było tego spodziewać. Opóźniony. Na szczęście nie godzinę, tak jak tydzień temu, ale piętnaście minut. Jazda pociągami ma swoje plusy i minusy. Największym plusem jest oczywiście cena. Nie wypłaciłabym się, gdybym miała codziennie dojeżdżać do pracy. Marciniak Holding Company jest oddalona od mojej miejscowości 30 kilometrów. Opłaty za benzynę zabrałyby mi połowę, i tak już marnej, pensji. Dodatkowo na drogach są korki. Godziny szczytu- godzina siódma do dziewiątej i w południe - piętnasta do siedemnastej, pokrywałyby się z moimi dojazdami. Na torach nie ma natomiast żadnych korków. Oczywiście zdarzają się pewne wypadki. Samobójcy i te sprawy. Czasem jest mi przykro z ich powodu. Nie znam ich, ale ich życie musiało być pełne bólu, który ich naprowadził na taką drogę. A właściwie tory.
Zaletą jazdy publicznymi środkami transportu jest to, że mogę pogadać sobie ze starymi znajomymi. Kiedyś, przed poznaniem mojego obecnego partnera Raya, spotykaliśmy się w każdy weekend, rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Tak jak za starych licealnych czasów.
Raya spotkałam przez przypadek. Babcia bardzo chciała znaleźć mi męża. Według niej dwadzieścia trzy lata to wiek idealny na małżeństwo. Często napomykała złośliwie, że podczas partii brydża, w który grała ze swoimi przyjaciółkami, padały pytania, czy nie jestem lesbijką. Większość wnuczek tych zrzędliwych bab powychodziło już za mąż, a ja zostałam obwołana starą panną Stainsonvillage. Na szczęście, tak się złożyło, że do koleżanki buni przyjechał jej wnuk- również wolny strzelec. Podobno niezła partia- bogaty prawnik, mieszkający w mieście. Nie narzekałam na życie na wsi, ale w głębi serca, każda z mieszkających tu panien, marzy o księciu na białym koniu. Najlepiej z wypchanym portfelem i dużym mieszkaniem w rozwiniętej aglomeracji miejskiej. Przyjemność poznania tego dżentelmena przypadła właśnie mi. Z plotek, które „przypadkiem” i „niezamierzenie” podsłuchałam, wydawał się miłym i szarmanckim chłopakiem, zgodziłam się więc na spotkanie, aby to sprawdzić. Zaczęło się obiecująco. Podjechał BMW. Przyniósł bukiet kwiatów, które zasłaniały mu całą twarz. I bardzo dobrze, że zasłaniały, bo nie był zbyt urodziwy... Spodziewałam się nieziemsko pięknego, opalonego i muskularnego mężczyzny, a przede mną stał łysiejący już laluś z nadwagą w kamizelce w kratę. Na jego widok wzięłam dziesięć głębokich oddechów i policzyłam do dwudziestu zanim zdołałam wydukać „dziękuję”.
Bob, bo tak się nazywał ów przystojniak, zabrał mnie do ekskluzywnej restauracji. Plus dla niego, nie powiem. Nie żebym go brała pod uwagę, ale przynajmniej zadbał, abym nie wyszła głodna z tej zapowiadającej się beznadziejnie randki. Weszliśmy do pięknej sali, kelner od razu zaprowadził nas do zarezerwowanego stolika i poinformował o organizowanej dzisiejszej nocy zabawie w rytmie tańców latynoamerykańskich. Super! Przynajmniej na parkiecie się zabawię!
Zerknięcie w kartę pozwoliło mi ocenić grubość portfela Boba. Ceny były zniewalające. Postanowiłam podziękować babci chociaż za to, że umówiła mnie z facetem, który kupi mi dużo pysznego jedzenia. Uznałam, że jak randka to randka, chciałam ocenić jego szczodrość. Zamówiłam więc jedne z droższych dań plus deser lodowy. Wiedziałam, że nie pochłonę wszystkiego, ale sądząc po wielkości brzucha Boba mogłam liczyć na niego w kwestii zjedzenia moich porcji.
Na początku było całkiem miło. Gawędziliśmy sobie o zainteresowaniach, pracy. Dowiedziałam się, że Bob jest prawnikiem, lubi polować na kaczki z kolegami z wojska oraz porządnie zjeść (nie musiał tego mówić). Miał mieszkanie - 90 metrów kwadratowych. Powiedział to na początku naszej rozmowy, więc chyba myślał, że tym mnie przekupi. Ja nie jestem jednak taka łatwa.
Co dziesięć minut zerkałam na zegarek, lecz czas jakby stanął w miejscu. Bob nawijał o swoich sukcesach zawodowych, a ja pochłaniałam drinki jeden za drugim, aby zapomnieć z kim tutaj siedzę i jak beznadziejnie się czuję. Po piątej kolejce z głośników zaczęła płynąć cichutka muzyka, a jakiś głos obwieścił, że za dziesięć minut w sąsiedniej sali będzie można przyłączyć się do zabawy tanecznej. Aby uczcić tą wybawiającą mnie z opresji informację wypiłam jeszcze dwa kieliszki. Mój towarzysz chyba nie zauważał, że praktycznie go nie słucham, a jedynie kiwam głową i mruczę „ciekawe” albo „super”. Te dziesięć minut ciągnęło się i ciągnęło, ale w końcu usłyszałam energiczne rytmy muzyki i prawie wyskoczyłam z krzesła.
-Tańczysz?- Spytał niepewnie Bob. Pewnie myślał, że jego monologi mnie zauroczyły i ma u mnie szanse. Nie chciałam go pogrążać, nic z tych rzeczy. Pomyślałam, że szybciej od niego ucieknę tam, na parkiecie.
-Tak! To super zabawa!- I nawet nie czekając na jego odpowiedź, pobiegłam do sąsiedniej sali.
Od razu uderzył mnie zapach potu i alkoholu. Szumiało mi w głowie- sama też nie wypiłam mało. Wtedy jednak nie przejmowałam się tym, mając nadzieję, że tańcząc i skacząc zapomnę o fatalnej randce, babci, która oczekuje, że wrócę z pierścionkiem zaręczynowym lub nawet obrączką. Wkroczyłam na parkiet i zaczęłam tańczyć z przypadkowym mężczyzną. Byłoby nawet fajnie, gdyby jego ręce tak często nie zjeżdżały na moja pupę. Po paru piosenkach wyprowadził mnie z sali na dwór. Odpowiem na wasze domysły- nie, to nie był Ray. Wkroczył pięć minut później jak ten obleśny typ chciał wepchnąć mi język do ust. Po lekcji jaką mu dał, na pewno na długo daruje sobie wykorzystywanie pijanych dziewczyn.
Byłam cała roztrzęsiona, chyba nawet płakałam. Co więcej pan prawnik zniknął, nie było jego samochodu, pewnie nie mogąc mnie znaleźć, odjechał. Mój obrońca zawiózł mnie do domu i zostawił swój numer telefonów, gdybym miała jakieś problemy. To było miłe z jego strony, lecz nie miałam nawet zamiaru dzwonić. Następnego dnia, gdy byłam już bardziej świadoma, co się wokół mnie dzieje, mama powiedziała mi, że wczoraj był u nas Bob. Oznajmił, że nie ma zamiaru utrzymywać naszej znajomości i prosił abym do niego nie dzwoniła. Tak jakbym miała zamiar. .
Moje życie po tym fatalnym wieczorze wróciło do normy. Babcia pokazywała mi zdjęcia kuzynów jej przyjaciółek, a po miesiącu nawet i kuzynek! Wszystko zmieniło się jednak, gdy moja przyjaciółka Katy, zaprosiła mnie na imprezę urodzinową. Zapowiadało się niewinnie. Zabawa w miejskim pubie w gronie najbliższych przyjaciół, pisało w zaproszeniu. Gdy zjawiłam się na miejscu, myślałam, że pomyliłam lokale. Była tam chyba połowa uczniów z naszego rocznika, czyli co najmniej sto osób. Lubiłam się bawić, ale po ostatnim zajściu czułam się niepewnie. Po około dwóch godzinach, chcąc odpocząć od zgiełku i muzyki, wybrałam się na spacer. Po drodze minęłam tak zwane „miejsce schadzek”. Za czasów liceum często lądowałam tutaj z moim byłym- Lukiem. Słysząc dźwięki namiętnych pocałunków postanowiłam przyśpieszyć i nawet nie zerkać w tamtym kierunku.
-Mmmm... Ładne majteczki, kocie...- Usłyszałam znajomy głos. Odwróciłam się w tamtym kierunku i zobaczyłam Raya, mojego wybawcę sprzed miesiąca. Chyba wyczuł, że jest podglądany, bo poniósł wzrok. Nasze oczy się spotkały. Poczułam się dziwnie. Nie chciałam go oglądać z inną. Nie miałam z nim kontaktu od czasu naszego pierwszego spotkania, ale muszę przyznać, że mi się spodobał i od czasu do czasu o nim myślałam. A tu nagle zastaję go „na gorącym uczynku”. Nie chciałam wyjść na podglądaczkę, więc bąknęłam przeprosiny i pobiegłam dalej. Nie uszłam stu metrów, gdy ktoś złapał mnie za rękę. W pierwszym momencie przestraszyłam się - samotna, bezbronna kobieta w ciemnym lesie - to nie wróży niczego dobrego. Był to jednak on - Ray.
-Hej...- Był trochę zmieszany, ale powiedział to z najbardziej szarmanckim uśmiechem jaki kiedykolwiek widziałam.- Sara, tak? Poznaliśmy się na imprezie, a raczej po prostu odwiozłem cię do domu. Co tam?
-Przepraszam, że eee... wam przeszkodziłam. Wybrałam się, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Alkohol mi szkodzi, jak chyba sam zauważyłeś miesiąc temu. To twoja dziewczyna?
Sama nie wiedziałam, kiedy to pytanie wyszło mi z ust. Nie chciałam go zadać, wyszłam na idiotkę.
-Eee... Nie... To tylko hmmm... znajoma... Jesteś sama? - To pytanie brzmiało chyba jeszcze gorzej niż „czy ta laska, z którą się lizałeś, to twoja dziewczyną?”. Wyczułam, że się mną zainteresował, więc zaproponowałam, żebyśmy wrócili do pubu i tam na spokojnie porozmawiali. Tak narodziła się nasza znajomość, a z czasem związek. Od tamtego zdarzenia minął prawie rok. Jesteśmy ze sobą już dziesięć miesięcy.
Babcia zaczęła się wypytywać o ślub i dzieci. Wcześniej nigdy o tym nie myślałam, ale czułam, że to właściwy człowiek i chcę z nim spędzić resztę życia. Ray jednak nie był gotowy na takie wyznania. Szukał stałego związku, ale nie chciał zobowiązań. Ślub jeszcze by przeżył, ale dzieci? Nie był na to gotowy.
Te sprawy po pewnym czasie zaczęły powodować spięcia między nami. Babcia napierała. Jego rodzina również tego chciała. I ja po pewnym czasie zapragnęłam obudzić się tego wyjątkowego dnia, wiedząc w co się ubiorę i zostać jego księżniczką. Mieliśmy wspólne plany- wyjechać do miasta, kupić mieszkanie, psa. Ray nie wspominał nigdy o ślubie ani dzieciach, co po pewnym czasie zaczęło mnie smucić. Przestałam być pewna jego uczuć. Nie chciał zalegalizować naszego związku, podpisać się, że jesteśmy jednością. Bałam się, że nie kocha mnie tak jak na początku, że z czasem jego uczucia będą wygasać, aż ostatecznie mnie zostawi.
To były drażliwe tematy, staraliśmy się ich nie poruszać, gdyż zawsze kończyły się kłótnią.
Niestety, nie zawsze wytrzymywałam.
W każdy piątek wychodził z kolegami do pubów. Na początku to tolerowałam. Nie chciałam być nadopiekuńczą i kontrolującą wszystko dziewczyną. Ostatnio jednak częstotliwość spotkań się zwiększyła, a ja już nie byłam pewna czy spędza te chwile z przyjaciółmi. Zaczęłam go posądzać o zdradę. Myśląc o tym teraz, wstydzę się tego co robiłam- przeglądałam jego maile, telefon. W poszukiwaniu dowodów zdrady, troszeczkę się zapędziłam. Zapomniałam o takim czymś jak zaufanie...
Dzisiaj rano znów o to poszło. Powiedział, że idzie wieczorem do baru, mimo że był wtorek. Zwykle zgadzałam się. Nie chciałam wszczynać niepotrzebnych kłótni, lecz tym razem nie wytrzymałam.
-Kiedy zabrałeś mnie gdzieś ostatni raz? - Ryknęłam.- Wstydzisz się mnie? Już nie jestem twoją piękną ukochaną? Wolisz spędzać wieczory z kumplami niż ze mną? A może wcale nie spotykasz się ze swoją paczką, co? Może chcesz mi coś powiedzieć? Masz mnie już dość?! To powiedz mi to prosto w twarz, a nie upokarzaj mnie, spotykając się z jakimiś lafiryndami na boku!
-Uspokój się! Jak możesz mnie posądzać o takie coś?! - Na jego twarzy malowało się zdziwienie i ból. Chciałam patrzeć jak cierpi. Niech wie co ja czuję, myślałam.- Posłuchaj, muszę iść do pracy. Porozmawiamy jak wrócę. Pamiętaj - kocham cię. Jak możesz w to nie wierzyć...
Wtedy uważałam, że dobrze zrobiłam. Teraz siedząc na zimnej ławce na peronie szóstym w oczekiwaniu na pociąg, czuję poczucie winy. Jest mi przykro, że pokładam w nim tak małą nadzieję, widząc jego starania, małe gesty, które udowadniają jak bardzo mnie kocha. Codziennie wstaje wcześniej ode mnie, parzy mi kawę i przynosi do łóżka. Całuje na dobranoc. Przytula, gdy czuje, że mi smutno. Może w tej życiowej rutynie, przestałam to dostrzegać. Stałam się robotem, który posłusznie jedzie o 8 do pracy i wraca o 16, robi potem obiad, poogląda telewizje i idzie spać. Zapomniałam w pogoni za pieniądzem, pozornym szczęściem, co jest najważniejsze w życiu.
Postanowiłam się zrekompensować. Kupiłam produkty na jego ulubione danie- kaczkę w żurawinie i mam zamiar przygotować dzisiaj przeprosinową kolację. W głowie miałam już całą scenę. On przychodzi do domu, zdejmuje kurtkę, a ja całuję go na przywitanie.
-Hej kochanie! Jak było w pracy?- pytam. On opowiada mi o obiecujących klientach i nowych zamówieniach. Mówi, że ma szanse na podwyżkę. W trakcie naszej rozmowy delektujemy się winem, a gdy słyszę pikanie w kuchni, biegnę do piekarnika i wyciągam kaczkę. Gdy podaję wszystko na stół widzę uśmiech na jego twarzy.
-Moje ulubione! Tak bardzo mnie znasz. Co ja bym bez ciebie zrobił? Kocham cię- Wziąłby mnie w ramiona i ucałował.
Gdyby jeszcze w tym momencie uklęknął na jedno kolano i oświadczył mi się, byłoby idealnie. Ale nie wierzyłam w cudy. Musiałam się zadowolić się pustymi słowami „kocham cię”. Nie byłam nawet pewna, czy kiedykolwiek ta piękna chwila nadejdzie.
Czuję wibracje komórki, które wyrywają mnie z pięknego świata marzeń. To SMS od Raya.
„Będę o 22. Nie czekaj na mnie z kolacją. Xxx”
Zapomniałam.
Całkowicie zapomniałam o jego durnych kolegach i ich planach chlania cały wieczór.
Czar prysł. Już nie czułam wokół siebie wyobrażonej smakowitej woni pieczonej w mojej wyobraźni kaczki, a zapach petów i śmierdzących meneli.
Byłam wkurzona? To za mało powiedziane.
Ja się tak staram- chcę zrobić mu pyszną kolację, przeprosić go za wszystko, pocałować, a potem kto wie, a on będzie sobie balował? O nie... Nie pozwolę sobie na takie traktowanie.
Cała w nerwach wystukałam jego numer na klawiaturze. Musiałam powtarzać to trzy razy, bo z nerwów trzęsły mi się ręce. Odebrał po trzech sygnałach.
-Co się stało?- Bez żadnego „Hej kochanie. Jak ci mija dzień?”... Do naszego psa, Maxa, mówi z większą czułością...
-Chcesz wiedzieć co się stało?! Umówiliśmy się. Miałeś wrócić po pracy i porozmawiać ze mną na poważnie o... o nas... Nie zależy ci? Wolisz spędzić ten czas z kolegami? Proszę cię, wróć do domu, porozmawiaj ze mną w końcu! Nie chcę się dowiadywać wszystkiego od twojej matki! Jak wreszcie odejdziesz powiesz mamie, żeby to za ciebie powiedziała!? - Mój głos od krzyku przechodził w bezsilny szept. Uderzyłam w jego słaby punkt- relacje z kochaną mamusią. Z opowiadań jego rodziny i znajomych wywnioskowałam, że był maminsynkiem. Był i nadal jest. Po każdej naszej kłótni, pierwszą osobą, z którą rozmawia była ona- Claire. W trudnych chwilach mógł bez uprzedzenia wyjść z domu, a ja wiedziałam, gdzie szedł. Było mi przykro, że nie chciał mojego wsparcia, rady. Rozmawiał ze mną po uzgodnieniu z mamą planu działania, więc jaki to miało sens. Czuję, że już czeka aż się rozłączę, aby mógł do niej zadzwonić...
-Teraz wspominasz o mojej matce?! To, że nie masz dobrych kontaktów z rodzicami, nie oznacza, że ja nie mogę mieć! Jesteś egoistką! Chcę spotkać się z przyjaciółmi, wyrwać z domu. Jeśli nie chcesz iść ze mną, to zostawaj w czterech ścianach, samotna i użalająca się nad sobą!- To zabolało. Pewnie w trakcie każdej naszej kłótni chciał wypluć te słowa, lecz milczał. Milczał przez tak długi czas, ale już nie wytrzymał. Czułam, że zrzucił swój ciężar, zrzucił go na mnie. Ugięłam się pod brzemieniem tych słów, z oczu zaczęły lecieć mi łzy. Lecz to nie był koniec.- Nie wrócę dzisiaj do domu, zostaję u Billa. Nie chcę z tobą teraz rozmawiać. Kiedy ochłoniesz, zadzwoń. Na razie.
-Czekaj!- Zawołałam, ale usłyszałam sygnał przerwanego połączenia. Zaczęłam przeklinać go pod nosem, a starsza pani rzucała mi karcące spojrzenia. Zwykle nie przeklinam, ale teraz chcę, aby cały świat ujrzał, jak perfidnie traktuje mnie mój chłopak.
Słyszę gwizd wjeżdżającego na stację pociągu. Wpuszczam i wypuszczam powietrze, tak jak zawsze, kiedy się denerwuję. Próbuję wstać, ale chwieję się na nogach. Prawie nic nie widzę przez łzy. Chcę już być w domu, zrzucić szpilki, zmyć makijaż, przebrać się w wygodne dresy i położyć się do łóżka. Nie wiem jak, ale znajduję drogę do pociągu i siadam na wolnym miejscu przy oknie. Muszę jeszcze przeżyć te dwadzieścia minut jazdy, a potem będę już prawie w domu. Mieszkam pięć minut od stacji. Przechodzę skrótem przez las i już jestem. Droga nie jest jednak tak przyjemna. W lasku jest, jakby to powiedzieć, jak w wagonie murzyńskich dup. Żadnych lamp, czasem strach iść. Zwykle na stację przychodził po mnie Ray, ale tym razem nie mogę na niego liczyć. Nie jestem pewna, czy jeszcze kiedykolwiek będę mogła...
Pociąg rusza, a ja pusto patrzę przez okno. Widzę pola. Przypomina mi się camping, na który zabrał mnie Ray w te wakacje. Spaliśmy w namiocie, a w promieniu pięciu mil nie było żadnych domów. Cisza i spokój. Beztrosko ganialiśmy się po łąkach, taplaliśmy się w strumykach. Obiecał mi, że tu wrócimy, że to będzie nasze miejsce, symbol naszej wiecznej miłości. Głupie gadanie. Pomyśleć, że to było tylko dwa miesiące temu. Po tym wyjeździe wszystko się zaczęło. Deklaracje padły z ust nas obojga. Byłam pewna, że nie ostanie tylko na wyznaniach. Bałam się odpowiedzialności, lecz wiedziałam, że razem damy sobie ze wszystkim radę. Zawsze przedtem dawaliśmy...
Krajobraz się zmienia. Widzę ciemną gęstwinę drzew. Czuję się oszukana. Po co mówił mi to wszystko? Po co były te wszystkie wyznania, słowa wywyższające naszą miłość ponad wszystko? Omotał mnie wokół siebie. Jadąc tym pociągiem czuję się, tak jak on śmiał bezczelnie powiedzieć- samotna. I rzeczywiście, użalałam się nad sobą. On siedzi teraz z przyjaciółmi w barze, a ja nie mam nawet do kogo zadzwonić. Z matką nie rozmawiam, z przyjaciółkami ze szkoły nie mam kontaktu odkąd zamieszkałam z Rayem. Ograniczyłam się do życia z nim. Był dla mnie wszystkim, moim pokarmem, powietrzem. A teraz to on głodzi mnie i poddusza. Łamie mi serce, które i tak już krwawi.
Dziesięć lat temu moi rodzice się rozwiedli. Kazali mi wybrać. Matkę albo ojca.
Postawienie trzynastoletniego dziecka w takiej sytuacji nie było ludzkie. Nie wiedziałam, co się dzieje. Pytałam wszystkich naokoło. Nikt mi nie odpowiadał. Wszyscy byli zajęci kłótniami o pieniądze, dom, samochód, jeszcze raz pieniądze. I mnie. Lecz ja byłam na szarym końcu ich żądań. Matka z ojcem więcej czasu spędzali ze swoimi adwokatami niż ze mną. Zostawiali mnie u babci. Z czasem zaczęła mi zastępować rodziców. Po roku postępowań sądowych, winny rozpadu małżeństwa okazał się ojciec. Nie wiem, co zrobił, albo raczej co matka powiedziała, że zrobił, lecz mogłam się z nim widywać tylko raz w tygodniu i miał „ograniczone prawa rodzicielskie”. Nie rozumiałam tych słów i bałam się ich zarazem.
Matka wzięła mnie do siebie i narysowała grubą linię, granicę między nią a ojcem i babcią. Zakazywała mi się z nimi spotykać, mówiła mi naprawdę okropne rzeczy na ich temat. Ciągle płakałam, płakałam i wtedy pojawił się jakiś mężczyzna. Ktoś krzyczał, chyba matka. Zabrali mnie do babci.
U niej byłam wreszcie szczęśliwa. Pozwalała mi się spotykać z kim chcę, odwiedzać i tatę i mamę. Mogłam być normalnym dzieckiem.
Gdy miałam siedemnaście lat ojciec zmarł na zawał. Bardzo to przeżywałam, potrzebowałam wsparcia. Matka zostawiła mnie. Nie przyszła nawet na pogrzeb. Potem przepraszała, tłumaczyła się kłopotami w pracy, natłokiem zajęć. Ja już nie chciałam tego słuchać. Zerwałam z nią kontakt.
Może to jest główna przyczyna mojego strachu przed założeniem rodziny. Zawsze wydawało mi się, że moi rodzice byli idealną parą. Coś jednak między nimi pękło. Popadli w rutynę. Pamiętam, że gdy byłam małą dziewczynką, ojciec potrafił przynosić mamie kwiaty, albo kupić ładny prezent. Z czasem przestawał ją zaskakiwać, przestawał o nią zabiegać, aż w końcu przestał ją kochać.
Związek moich rodziców, który wydawał mi się nieskazitelny, przypominał mi moją relację z Rayem. Kochałam go ponad życie, lecz wyczuwałam między nami mur, który budowaliśmy, cegiełka po cegiełce, od czasu naszej pierwszej kłótni.
-Wszystko w porządku, kochanie?- Pyta mężczyzna siedzący naprzeciw mnie. Z jego ust wyczuwam sporo alkoholu. Wygląda jakby nie spał ani nie mył się przez dwa dni. Ubrany jest w brudną koszulkę i potargane spodnie.
-Jak widać nie... - Mówię może trochę zbyt agresywnie. Nie chcę rozmawiać o moich problemach z bliskimi, a z pijakami będę? Miałam nadzieję, że wywnioskuje z mojego tonu, że nie chce drążyć tematu. Niestety, zaczął bełkotać coś o swoim życiu i szalonych melanżach. Nie było mi żal tego człowieka. Ludzie dostają to, na co zasłużyli...
Pociąg zaczął zwalniać, jeszcze chwila i będę w domu. Szybko wstałam, nie chcąc wysłuchiwać już żalów tego osobnika.. Po kilku sekundach usłyszałam znajomy głos pani ogłaszający, że dojechaliśmy do stacji Stainsonvillage. Drzwi rozsunęły się i poczułam wreszcie świeże powietrze.
-To chyba jakieś przeznaczenie, najmilsza! Wysiadamy na tej samej stacji, może wskoczę do ciebie na chwilkę? - Przyspieszyłam, nie chcąc wdawać się w dyskusje z tym obdartusem. On jednak pospieszył za mną i po chwili był przy moim boku, wyżalając mi się na swój los samotnika.
-Miałem wiele kobiet, lecz nie mogę być z jedną na dłużej. Wolę być wolnym strzelcem, a jako, że mam branie, mogę sobie na to pozwolić, foczki same napływają. Ty tak uciekasz, uciekasz, ale wiem, że w głębi duszy pragniesz mnie. - To co mówił było obleśne. Zaczęłam się bać.
-Proszę mnie zostawić w spokoju! Mój mąż zaraz tutaj przyjdzie!- Skłamałam. Podobno takie słowa odstraszają natrętnych mężczyzn, ale w moim wypadku nie poskutkowało.
-Nie masz obrączki, gołąbeczku. A teraz grzecznie stań i zrób co powiem.
Ścisnęło mnie w żołądku. Nie brzmiał już jak zwykły pijany menel. Widziałam w jego oczach, że chce mi zrobić krzywdę. Zaczęłam uciekać, ale on był szybszy. Złapał mnie obiema rekami a potem mocno uderzył w brzuch. Upadłam. Zabrakło mi tchu na dalszą ucieczkę. Mężczyzna pociągnął mnie za włosy w swoją stronę.
-Nie waż się ruszyć, bo tego pożałujesz.- W tym momencie wyciągnął z kieszeni scyzoryk, rozłożył go i przyłożył mi do gardła. - Jesteś śliczną panienką, ale nie posłuchałaś mnie, więc czeka cię kara.
Uśmiechając się perfidnie, przeniósł nóż do mojej klatki piersiowej i rozciął bluzkę. Wiedziałam, co chce zrobić. Z moich oczu leciały łzy. Krzyczałam, ale nikt mnie nie słyszał.
*******

-Ray, następna kolejka?
-Jasne Bil!
Dzień minął mi szybko, lecz jestem potwornie zmęczony. Stres daje mi w kość. Dzisiaj pięć zamówień, jutro dwa spotkania z potencjalnymi klientami. Jeśli niczego nie spieprzymy wygramy naprawdę duży przetarg!
Teraz jednak chcę zapomnieć o pracy. Jedyne czego w tym momencie pragnę to poczuć w ustach zimne piwo i wreszcie się odprężyć. Dawno nie miałem chwili dla siebie. W domu latająca nade mną Sara, w pracy mój szef Wilhelm, a po pracy jeszcze drinki z klientami. Miałem już dość tego wszystkiego.
Jeszcze ta dzisiejsza rozmowa z Sarą… Kocham ją, naprawdę mi na niej zależy, ale jeśli nie przestanie mnie kontrolować i mieć tych swoich humorków, po prostu dłużej nie wytrzymam. Wielu moich kumpli i tak jest zdziwionych, że jestem z tą „małpą”, jak ją nazywają. Wydzwania, gdy jestem w pubie, w pracy, w toalecie, na lunchu. Nigdy nie jestem pewien, czy zaraz nie zabrzęczy mój telefon… Staram się ją bronić. Wiem, że to jest jej forma okazywania uczuć, ale mogłaby dać mi chociaż trochę przestrzeni. Jestem facetem, nie zadowolę się siedzeniem w domu i oglądaniem łzawych komedii romantycznych. Chcę wyjść, zaszaleć! Tęsknię za czasami, kiedy wychodziłem razem z Sarą. Chodzący seksapil! A jak ona tańczyła! Taką kobietę chciałby każdy mężczyzna. Niestety, gdy zamieszkaliśmy razem, trochę się rozleniwiła. Z czasem przestała ze mną wychodzić, zapuściła się, nie dbała już tak o siebie.
Akceptowałem to i szanowałem jej wybór, mimo że było mi przykro, że woli zostawać z domu. Jednak gdy zaczęliśmy się o to kłócić, przestało mi to był obojętne.
Ona chciała stabilizacji, poważnego związku. Dawałem jej co mogłem, ale mam dwadzieścia cztery lata na karku, a nie trzydzieści, aby tak śpieszyć się do żeniaczki. Rodzice nalegali. Mówili, że to grzech, „mieszkać razem” bez małżeństwa. Byli bardzo konserwatywni, lecz na szczęście jabłko pada daleko od jabłoni i nie odziedziczyłem tego po nich. Wolałem bawić się, póki miałem czas i siły.
Konsekwencją małżeństwa są dzieci. Z rozmów z Sarą wywnioskowałem, że chce mieć co najmniej dwójkę. Miałem w głowie bardzo żywy obraz mojego życia bo narodzinach małych słodkich bobasów. Musiałbym wracać po pracy od razu do domu, zmieniać śmierdzące pieluchy, wysłuchiwać wrzasków i płaczów, a w nocy ledwo spać. I tak dzień za dniem. Wszyscy mówią, że najgorsze są pierwsze dwa lata, lecz ja widzę po moich kumplach, że sytuacja jest odwrotna. Też mięli taką nadzieję! Dzieciom jednak zachciało się poznawać świat. Chwila nieuwagi i rozcięta waga albo wstrząśnienie mózgu! To na pewno nie dla mnie, nie teraz.
Bil podał mi chłodny kufel i po łyku od razu poczułem się lepiej. Z mojej głowy wypadały Sara, brudne pieluchy, srogi wyraz twarzy matki i kłopoty w pracy.
******

-Do następnego! Co powiesz na piątek?- rzuca Bil na pożegnanie.
-Jasne Bil! Na piwo z tobą zawsze mam czas.
Wychodząc z pubu, uderza mnie zimne powietrze. Dobry humor powoli mnie opuszcza, wracałam do rzeczywistości. Jazda samochodem minęła, wbrew moim nadziejom, zbyt szybko. Zajeżdżam przed dom i wiem, że tę noc prześpię na kanapie. Sara zawsze wszczyna awantury z takich błahych powodów.
Przekręcając klucz w zamku u drzwi, nasłuchuję kroków, choćby oddechu. Nic nie słyszę, więc bezpiecznie wchodzę do środka. Czyżby spała? Pierwsze co mnie uderzyło, to to, że wszędzie panowały nieprzeniknione ciemności. Zwykle Sara czeka na mnie w salonie aby dać mi kazanie, więc lampy były zapalone.
-Sara? - Wołam, lecz odpowiedziała mi głucha cisza.- Jest tu kto?
Zaglądam do łazienki, sypialni, salonu, lecz nigdzie jej nie ma. Odsuwam szafę, lecz wszystkie jej rzeczy i ubrania są na miejscu. Wyglądało na to, że nie wróciła nawet z pracy. Może chciała zrobić mi na złość? To by było w jej stylu.
Uznaję, że dam jej czas na przemyślenie spraw, a jeśli jutro rano się nie pojawi, zadzwonię do niej. Jest przecież dorosła, umie radzić sobie sama. Biorę szybki prysznic i zmęczony padam na łóżko, prawie od razu zasypiając.

***

Budzi mnie dzwonek telefonu. Zerkam na zegarek. Piąta trzydzieści. Kto do cholery dzwoni o takiej godzinie?
Zwlekam się z posłania i lekko się zataczając podchodzę do komody. Na ekranie wyświetla się numer zastrzeżony. Rozłączyłam się i wracam do łóżka. Niedługo dane jest mi poleżeć, gdyż po kilku sekundach znów słyszę dźwięk dzwonka. Przeklinając pod nosem, znów pokonuję drogę dzielącą mnie od komórki i tym razem odbieram.
-Halo?- Nie mam nawet siły, żeby kłócić się z tym kimś po drugiej stronie, o wczesną godzinę telefonu. Chcę jak najszybciej to skończyć i jeszcze trochę pospać.
-Dzień dobry. Z tej strony porucznik Markus Dealin. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie. - No! Przynajmniej przeprosił.- Czy mam przyjemność z Raymondem Millanem?
-Tak. Co się stało?
-Dzwonię z posterunku policji. Prosiłbym pana o natychmiastowy przyjazd. Sprawa jest bardzo pilna.
-To może mi pan powie, o co chodzi, żebym sam ocenił pilność tej sprawy? - Nie miałem zamiaru odbierać sobie tych dwóch godzin snu, które mi pozostały do porannego budzika.
-To nie jest odpowiednia forma przekazania tej wiadomości. Będę na pana czekał. Ulica Stempelstreet, wie pan, gdzie to jest?
-Tak, będę za dwadzieścia minut.
Rozłączam się i w pędzie narzucam na siebie ubrania. Nie mija pięć minut a ja jestem już w drodze i pogryzam kanapkę zrobioną na szybko. Dojazd do komisariatu trwa niecały kwadrans, ale w tym czasie zaczynam się już denerwować nie na żarty. Nie pomyślałem przecież o Sarze… A jeśli znowu coś jej strzeliło do głowy? Może opiła się i muszę ją teraz odebrać z izby wytrzeźwień? Albo coś gorszego...
Na szczęście pod komendą cały parking jest wolny, więc podjeżdżam samochodem jak najbliżej wejścia i wyskakuję od razu po zgaśnięciu silnika. Chcę już zobaczyć Sarę, bo wiem, że to o nią chodzi…
-Dzień dobry, pan Millan? - Pyta policjant na wejściu.
-Tak. Czy mógłbym prosić o wytłumaczenie?
-Proszę za mną.
Idę za nim, aż dochodzimy do wielkiego biura. Mnogość mężczyzn w niebieskich mundurkach i bronią za pasem, przeraża mnie. Czasem nawet jeśli nic złego nie zrobię, czuję strach na widok stróżów prawa. Ale tak to jest, gdy nie masz pewności, czy zaraz nie skują cię albo nie zaczną pałować.
-Witam. Jeszcze raz przepraszam za wyrwanie ze snu, ale sprawa jest na tyle poważna, że było to konieczne. - Mówi inny policjant, którego głos rozpoznaję. Markus. Jako jedyny z grupy policjantów wygląda niegroźnie i przy nim uspokajam się. - Proszę za mną.
Posłusznie idę do sąsiedniego pomieszczenia biurowego. Widzę tabliczkę z jego imieniem i nazwiskiem. Jest kimś ważnym skoro ma swoje biuro. Mężczyzna szybko przeszukuje teczki i wyjmuje z nich zdjęcia. Pokazuje mi jedno z nich.
-Czy poznaje pan osobę na tym zdjęciu?
Zapiera mi dech.
To Sara. Ale nie wygląda jak Sara.
Jest cała posiniaczona, ma rozciętą wargę, potargane włosy i zamknięte oczy.
Jakby nie żyła.
-Co to ma znaczyć? - Podnoszę głos. - Gdzie jest Sara?
-Proszę się uspokoić. Teraz jest już bezpieczna. Pana partnerka została napadnięta, prawdopodobnie z podtekstem seksualnym. Po zadrapaniach na rękach i miejscu znalezienia już nieprzytomnej kobiety widać ślady walki. Przypuszczamy, że po przepychance napastnik zrezygnował z wykorzystania ofiary i jedynie pchnął ją nożem. Na szczęście cios nie był w serce, lecz tuż poniżej. Znaleziono ją zakrwawioną w lesie około trzysta metrów od waszego domu i przewieziono do szpitala. Obrażenia nie zagrażały życiu pani Smith, lecz były na tyle poważne, że lekarze zadecydowali o wprowadzeniu jej w stan śpiączki. Leży w szpitalu na ulicy Stringham. Znaleźliśmy w jej kieszeni telefon. Z ostatnich wiadomości i rozmów wywnioskowaliśmy, że pan jest jej najbliższą rodziną i skontaktowaliśmy się z panem. Wszystko w porządku?
Chyba wreszcie zauważa, że z twarzy odpłynęła mi cała krew. Sara bliska śmierci. Przed oczami stanęła mi jej twarz ze zdjęcia, posiniaczona i zakrwawiona. To przeze mnie. Prawie dzień w dzień chodziłem po nią na stacje i odprowadzałem pod dom. Ja bym ją obronił. Ale zawiodłem, nie było mnie przy niej, gdy mnie potrzebowała. Nadal mnie potrzebuje, naszła mnie myśl. Zrywam się z krzesła.
-Przepraszam, muszę jechać. Gdzie jest ten szpital? - Jestem tak zdenerwowany, a mój oddech tak przyspieszony, że nawet nie wiem jak udaje mi się zadać to pytanie. Policjant szybko tłumaczy mi, jak tam dojechać, a ja wypadam z komisariatu. Droga strasznie mi się dłuży. Układam w głowie słowa, które mam zamiar wypowiedzieć, gdy ją zobaczę. Chcę ją przeprosić, obiecać, że nigdy już nie zawiodę. Tak bardzo pragnę ją zobaczyć, dotknąć, usłyszeć z jej ust „Kocham cię”, które tak często kiedyś powtarzała.
W przeciwieństwie do parkingu pod komisariatem, ten pod szpitalem jest wypełniony po brzegi. Muszę zatrzymać się dwie ulice dalej. Przeklinając małe parkingi pod instytucjami państwowymi, biegnę w stronę ośrodka tak, że bolą mnie żebra. Dobiegając prawie wpadam na drzwi. W środku panuje drętwa cisza. Czuję zapach środków czystości oraz wody utlenionej – zmory mojego dzieciństwa.
-Czy mogę w czymś pomóc?- Pyta mnie zadbana blondynka na recepcji. Na plakietce widnieje napis: „Proszę o cierpliwość, jestem nową pracownicą.” a w rubryce „imię” widnieje Jessica. Widać, że jest nowa, bo jest jeszcze miła i chętna do pomocy.
-Tak, chcę zobaczyć Sarę Smith. Trafiła tutaj dzisiaj rano. - Rzucam szybko. Chcę już wbiec na górę i ją zobaczyć. Szybciej kobieto!
-Jest pan kimś z rodziny? Mężem? Bratem? - Mówi spokojnie, jak na teście z zaliczenia pytań, które muszą być zadane odwiedzającym.
-Jestem jej partnerem. Proszę mnie wpuścić, bardzo się martwię.
-Przykro mi, jeśli nie ma pan zaświadczenia od pacjentki, albo kogoś z jej rodziny, nie mogę pana wpuścić.
-Co? Jak to do jasnej cholery? Nie mogę zobaczyć własnej dziewczyny, która leży pocięta nożem? - Teraz prawie krzyczę. Ludzie w poczekalni przyglądają się widowisku, pewnie w duchu ciesząc się, że zostali wyrwani z nudnego oczekiwania na przyjęcie.
-Przykro mi. Takie są przepisy. Proszę zadzwonić do kogoś z jej rodziny, prawdziwej rodziny. - Słowa „prawdziwa rodzina” zadają mi ból. Mieszkamy ze sobą od roku, chcę wykrzyknąć: „jesteśmy rodziną”! - Jeśli będzie się pan awanturował, będę zmuszona wezwać ochronę.
Wszystko mówi ze słodkim wyuczonym uśmiechem. Mam ochotę ją uderzyć. Jak ona śmie!
Nie mam jednak wyboru. Wychodzę i wybieram numer do jej babci. Nie mówię co zaszło. Dostałaby chyba zawału. Proszę ją tylko o przyjazd do szpitala. Kochana nawet nie prosi o wytłumaczenie.
Przyjeżdża po dwudziestu minutach, ale przez ten czas miałem ochotę wypruć sobie żyły. Ciągle uśmiechnięta recepcjonistka, podejrzanie rzucający spojrzenia pacjenci w poczekalni, zapach wody utlenionej i świadomość, że kilka pięter nade mną, sama, w zimnej sali, leży Sara, przytłaczają mnie. Chyba nigdy nie cieszyłem się aż tak na widok buni. Biorę ją w ramiona i zaczynam cicho płakać. Powinienem wziąć się w garść, ale czuję się taki rozdarty. Tłumaczę jej pokrótce co zaszło, omijając drastyczniejsze momenty. Staruszka, widocznie silniejsza psychicznie ode mnie, szybko pokazuje blondynie dokumenty, a ta mówi numer sali. Ja biegnę, a babcia kuśtyka za mną. Wbiegam do pokoju, a z moich oczy płynie jeszcze więcej łez. Leży blada i bezwładna na łóżku, a z jej ust wychodzi rurka podłączona do respiratora. Słychać miarowe pikanie – żyje.
Podchodzę do niej i biorę ją za rękę, którą delikatnie całuję.
-Obudź się! - Krzyczę. Babcia podchodzi do mnie i obejmuje ramieniem.
-Ciii… Wszystko będzie dobrze… - Jej głos uspokaja mnie. Po około dziesięciu minutach jej mamrotania zaczynam wierzyć w jej zapewnienia.
Proszę cię Sara obudź się!
Cholera! Nawet poproszę cię o rękę. Kupimy wreszcie ten wymarzony dom, koło którego często przechodzimy, spacerując. Później weźmiemy ślub, będziemy mieć dzieci. Nawet trójkę! Będę zmieniał im pieluchy i gotował śmierdzące papki. Będę budził się w nocy aby uspokoić płaczące maluchy. Będziemy się starzeć, widzieć jak nasze dzieci zmieniają się w mądrych i odpowiedzialnych dorosłych, jak osiągają własne sukcesy w życiu i jak sami zakładają rodzinę. A gdy będziemy siwiuteńcy, będziemy siedzieć na tarasie, trzymając się za ręce i wspominając najlepsze chwile.


 Tylko się obudź...

,,Lalkarz"


Kolejnym opowiadaniem, jakie publikujemy jest Karoliny Antczak. Serdecznie zapraszamy do czytania o raz pozostawienia później swoich wrażeń po przeczytaniu!

~ ~ ~

To był zwykły dzień – pogody, słoneczny i ciepły. Słońce oświetlało kurz wznoszący się ponad ubite ścieżki; promienie prześwitywały przez gałęzie i zielone wciąż liście klonów. Ktoś musiał posadzić je dawno temu, bo wszystkie były wysokie i potężne. Głęboko zakorzenione w ziemi, unosiły swoje ramiona ku niebu i chmurom. Patrzyłem na to wszystko, wracając ze szkoły do domu.
Los chciał, że tego właśnie, zwyczajnego, wręcz pospolitego dnia, nie poszedłem prosto, ale skręciłem w lewo. Sam już nie pamiętam, jakie fantastyczne opowieści podpowiedziała mi wyobraźnia, gdy stawiałem pierwsze kroki na bocznej, zakurzonej ścieżce obsadzonej jeszcze większą ilością klonów. Kiedy przyglądałem się drzewom, zauważyłem, że ich zielone wciąż liście mają żółtawe i pomarańczowe przebłyski, jakby roślina nie była pewna, czy powinny już uschnąć, czy pozostać żywą. Po drodze co jakiś czas natykałem się na starą, nadgryzioną zębem czasu ławkę albo niedziałającą już latarnię. Podświadomie czułem, jak z każdym kolejnym krokiem oddalam się od znanego, bezpiecznego świata; nie muszę chyba dodawać, że wcale mi to nie przeszkadzało, a podekscytowanie i ciekawość skutecznie wypierało jakikolwiek niepokój.
W końcu spośród drzew wyłonił się niewielki domek. Był zrobiony z cegieł i otynkowany, pomalowany na fioletowo. Z ogromnych, przypominających witryny sklepowe okien wyglądały lalki; miały jasne, uśmiechnięte twarze i wijące się na niewielkich ramionach włosy. Patrzyły na mnie ogromnymi oczami, jakby zastanawiały się nad tym, co zrobię. Odwrócę się i pójdę w swoją stronę? A może wejdę, żeby przyjrzeć się im z bliska?Kiedy myślę o tym dzisiaj, zdaje mi się, że lalki wiedziały, jaką podejmę decyzję. Trudno było się im oprzeć. Zapraszały mnie do środka, chociaż w rzeczywistości nie wykonały żadnego ruchu.
Odkleiłem się od witryny i zapukałem do drzwi.Chociaż nikt mi nie odpowiedział, nacisnąłem na klamkę i wszedłem do środka. Dzwonek umieszczony w progu zabrzęczał srebrzyście, witając mnie w sklepie.
Pomieszczenie było pełne cieni. Spływały łagodnie po fioletowych ścianach i dębowych deskach podłogi; wpadały przez witrażowe, tęczowe okna razem ze słabym światłem dnia, by zsuwać się z drewnianych i porcelanowych nóg lalek siedzących na półkach. Kołysały się razem z poruszanymi przez wiatr ramionami klonów, stukając niesłyszalnie w szyby.
Po środku tego niezwykłego pomieszczenia stała lada, a za nią równie niezwykły człowiek. Zarówno wtedy, jak i przez całą naszą późniejszą znajomość nie byłem w stanie w żaden sposób określić jego wieku. Miał jasną i smukłą twarz, pozbawioną zmarszczek świadczących o podeszłym wieku; brakowało mu też młodzieńczego wigoru czy świeżości, którą dostrzegamy u ludzi młodych. Jedyne widoczne oko mężczyzny miało błękitną barwę, przywołującą na myśl rosnące w ogrodzie fiołki; drugie przysłaniały dziwacznie ułożone, srebrne włosy.Jednak najbardziej zadziwiający był jego uśmiech – szeroki, leniwy i ironiczny, niepasujący do żadnego uśmiechu, jaki kiedykolwiek widziałem.
– Witaj w sklepie spełniających się marzeń – powiedział, a jego głos potoczył się po całym tym pomieszczeniu, cieniach i lalkach poupychanych na półkach.Pomyślałem wówczas, że mężczyzna przypominał raczej cyrkowca z wyblakłej taśmy filmowej niż stojącego za ladą sklepikarza.– W czym mogę służyć?
–Nie wiem – odparłem uczciwie, jak przystało na dziesięcioletniego, porządnego dzieciaka. – Spodobały mi się lalki, więc przyszedłem.
– No proszę. Klient! – Jego uśmiech poszerzył się, o ile w ogóle było to możliwe. – Wybierz sobie taką, która ci się zamarzy. Mam naprawdę wiele lalek, a wszystkie równie piękne.
– Nie mam pieniędzy. Nie stać mnie na lalkę.
– Więc może przyjdziesz tu z rodzicami?
– Raczej nie – powiodłem wzrokiem po pułkach. – Są zajęci. Poza tym lalki są dla dziewczyn.
– Ale jednak ci się spodobały. – Wciąż się uśmiechał, przyglądając mi się badawczo swoim jedynym okiem. – Interesujące.
Wzruszyłem ramionami.
– Są trochę ładne. – Z jakiegoś powodu zrobiło mi się wstyd. – Nie będę ich kupować, tylko dlatego że są trochę ładne.
– No cóż… – Lalkarz odchylił się na swoim krześle. Sięgnął po niedbale pozostawiony na ladzie, okrągły kawałek drewna. Obrócił w palcach niewielki nożyk i naciął materiał.
Czekałem, aż dokończy zdanie, ale on spokojnie pracował, a dziwaczny uśmiech nie znikał z jego twarzy. Zacząłem się niecierpliwić; rozejrzałem się po sklepie, nie wiedząc, co ze sobą począć. Mężczyzna wciąż obrabiał drewno, kiedy położyłem dłoń na klamce.
– Hej, mały?
Moja ręka znieruchomiała.
– Może masz ochotę na ciastko?
Odwróciłem się. Lalkarz odłożył nóż i wyciągnął w moim kierunku gliniany, malowany pojemniczek. Był podłużny, z okrągłym dnem. W środku znajdowały się ciastka; mężczyzna zdążył sięgnąć już po jedno i właśnie się nim zajadał. Wyciągnąłem rękę i ostrożnie spróbowałem wypieku. Był okrągły i trochę przesuszony, z drobnymi kawałkami czekolady. Smakował znakomicie.
– Po jednym na każdy dzień – oświadczył lalkarz, chowając słoiczek do szafki. Przekręcił niewielki, zrobiony z brązu kluczyk i wsunął go do kieszeni.
Taka ostrożność w stosunku do ciastek wydawała się dziwna, ale czy w tym pomieszczeniu cokolwiek było normalne? Jadłem dalej, przyglądając się lalkarzowi. Powrócił już do pracy i z uwagą ciął drewno. Z każdym jego wprawnym, precyzyjnym ruchem blok nabierał kształtu i przeobrażał się w głowę, a potem twarz o łagodnych rysach, zaokrąglonych policzkach i małych ustach.
– Co teraz? – zapytałem mimowolnie, kiedy skończył i popatrzył z uwagą na swe dzieło.
– Teraz ją pomaluję.
– Nie zrobisz najpierw reszty ciała?
– Zawsze zaczynam od głowy.
– Dlaczego?
Oderwał swoje jedyne oko od lalczynej twarzy i popatrzył na mnie,
– Głowa jest najważniejsza. Tam kryją się myśli i poglądy. Właściwie można by rzec, że to w głowie znajduje się nasze serce.
– To bez sensu.
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko z uśmiechem powrócił do swojej pracy.
*
Następnego dnia znowu poszedłem do lalkarza. Po raz kolejny skręciłem w lewo, a obsadzona klonami ścieżka zaprowadziła mnie do fioletowego domku na skraju lasu. Kiedy otwierałem drzwi, dzwonek przywitał mnie inaczej niż ostatnio. Tym razem brzmiał cieplej i łagodniej, jak uderzone wprawnymi palcami klawisze pianina.
– Witaj – odezwał się lalkarz. Zabawka, którą wczoraj rzeźbił, siedziała na ladzie. Jej nogi zwisały ze stołu, jakby za chwilę miała z niego zeskoczyć albo zamachać nimi niczym mała, zniecierpliwiona dziewczynka. Była naga, a jej głowa pozbawiona włosów.
Mężczyzna rozłożył na stole kilka kawałków tkaniny, igłę, nici i nożyce.
– Będziesz szył dla niej ubranie? – zapytałem od razu.
– Zgadza się – sięgnął po bawełniany, błękitny materiał w białe groszki. Obracał go przez chwilę w dłoniach, jakby zastanawiał się, co powinien z nim zrobić.
Zauważyłem, że koło lady ustawiono stołek. Usiadłem na nim i wbiłem wzrok w mężczyznę, który spokojnie ciął materiał.
– Dlaczego to robisz?
– Co masz na myśli?
– Lalki – niecierpliwiłem się. – Czemu robisz lalki?
Zaśmiał się cicho.
– To mój zawód.
Ta odpowiedź nie była dla mnie w żadnym stopniu satysfakcjonująca.
– Moja mama nie lubi swojego zawodu, ale ty lubisz robić te lalki.
– Wybranie satysfakcjonującej pracy to klucz do sukcesu. Spędzam życie dokładnie tak, jak kiedyś komuś obiecałem.
– Komu?
Odłożył materiał, wsparł dłonie pod brodą i spojrzał na mnie.
–Ciekawski z ciebie dzieciak.Nie ważne komu, ważne, że obiecałem. – Przechylił głowę. – Kiedy składamy jakąś obietnicę, powinna być dla nas święta. Zwłaszcza, kiedy ta obietnica jest równocześnie pożegnaniem.
Znowu go nie zrozumiałem, ale lalkarz tylko uśmiechnął się szerzej i powrócił do pracy. Po kilkunastu minutach, spojrzał na wiszący na przegubie dłoni, kieszonkowy zegarek.
– Masz ochotę na ciastko? – spytał, tak samo jak wczoraj.
Kiwnąłem głową. Mężczyzna wziął jedno i poczęstował mnie.
– Masz rodzinę? – spytałem z pełną buzią.
– Owszem.Moja żona wyruszyła w długą i daleką podróż.
–Podróż? Dokąd? – otrzepałem dłonie z okruszków ciastka.
– Do miejsca, do którego i ja kiedyś odejdę.
– Czy to daleko? –drążyłem, podparłszy brodę na złączonych dłoniach.
– Bardzo. Ty też tam kiedyś pojedziesz. Twoi rodzice, sąsiedzi i przyjaciele. W którymś momencie każdy będzie musiał tam wyruszyć.
Odłożył słoiczek do szafki i sięgnął po ukończoną prawie sukienkę.
– To miłe miejsce? Czy twoja żona mówiła ci coś o nim?
– Niestety, stamtąd nie da się wysłać wiadomości. Ale zanim jakaś osoba tam pojedzie, można pożegnać się z nią i wyprawić ją w podróż. To niełatwa praca, ale potrzebna. Ja też kiedyś się nią trudniłem.
– Kim byłeś?
Lalkarz milczał chwilę, skupiając się na wbiciu igły w niebieski materiał.
– Grabarzem – powiedział.
*
– Miło cię znów widzieć – powitał mnie kolejnego popołudnia.
– Dowiedziałem się, kim jest grabarz – oświadczyłem.
Tym razem mężczyzna przesuwał w dłoni pasma kanakelonu. Sztuczne włosy miały cudowną, złotą barwę i układały się falami.
– Doprawdy? – zapytał.
Oparłem dłonie na ladzie.
– Mama powiedziała, że to ludzie, którzy zakopują innych w ziemi.
– Mówiła coś jeszcze?
– Tak. Że są dziwni i podejrzani.
–Podejrzani? – Uniósł brew.– Nie mogę się z tym zgodzić. Grabarz to najuczciwszy zawód świata.
– Dlaczego? – zapytałem.
Lalkarz uśmiechnął się, powoli i z namysłem.
– Ludzie mawiają, że na świecie są tylko dwie pewne rzeczy: podatki i śmierć – powiedział, przyglądając się z namysłem złocistym pasmom – A ponieważ podatnicy oszukują, chociaż grabarze muszą być uczciwi.
Wzruszyłem ramionami, a mężczyzna sięgnął po siedzącą na ladzie lalkę. Zamoczył pędzel w płynnym kleju i pociągnął nim drewnianą, pozbawioną włosów głowę.Zająłem swoje miejsce na stołku, przyglądając się, jak mocuje pojedyncze, złociste pasma.
– Skąd masz te wszystkie materiały? – zapytałem.
– Moja żona miała ich mnóstwo.
– Dała ci je, zanim wyruszyła w podróż?
– Tak. – uśmiechnął się, jakby przypomniało mu się coś zabawnego. – Dokładnie tak.
Później tego dnia lalkarz znów wyjął słoiczek z ciastkami. Jedliśmy po jednym, przyglądając się ukończonej już lalce.
– Czy mógłbyś postawić ją na półce? – zapytał.
Kiwnąłem głową. Poderwałem się ze stołka i ostrożnie wziąłem zabawkę do rąk. Omiotłem wzrokiem półki i witrynę; w końcu podszedłem do witrażowego okna i posadziłem lalkę na parapecie. Promienie wpadały do środka, tańcząc na okrągłej, drewnianej twarzy
*
– Chciałbym ci coś pokazać.
Nachyliłem się ciekawie nad ladą. Spotkania z lalkarzem stały się dla mnie naturalną i oczywistą częścią dnia. Skręcanie w lewo stanowiło ważny element trasy, a nie zboczenie z niej.
– Co takiego? – zapytałem.
Schylił się pod stół i wyciągnął spod niego potężną, drewnianą skrzynię. Kiedy ją przesuwał, pozostawiała w deskach podłogi długie, cienkie rysy.
– Zanim ją otworzę, muszę wiedzieć, czy dochowasz tajemnicy.
– Oczywiście, że dochowam!
–Cieszę się. To musi pozostać między nami.
Klucz do ciężkiego, metalowego zamka wisiał na szyi lalkarza, ukryty pod jego fantastycznym strojem cyrkowca. Był zrobiony z metalu, ozdobiony misternymi wzorami.
– Chodź tutaj – zachęcił mnie mężczyzna, wskazując miejsce obok siebie.
Po raz pierwszy przekroczyłem magiczną barierę między ladą a resztą sklepu. Z tej perspektywy wszystko wyglądało inaczej.Lalkarz wsunął klucz do zamka, a potem podniósł z wysiłkiem wieko. Moim oczom ukazała się lalka.
Nigdy wcześniej takiej nie widziałem. Naga i łysa, miała już wielkie oczy namalowane intensywnie niebieską farbą i różowe, wygięte w półuśmiechu usta. Wyglądała na rozmarzoną, jakby śniła na jawie jakiś przepiękny sen. Nawet kiedy leżała zwinięta w skrzyni, ewidentnie dorównywała mi rozmiarem.Lalkarz delikatnie złapał ją w talii i wydobył na zewnątrz. Gdy posadził figurę na brzegu skrzyni, wyciągnąłem do niej rękę i splotłem własne, ludzkie palce z drewnianymi. Zginały się, zupełnie jakby osadzono jena stawach i kościach; poruszały się również kolana, głowa i stopy.
– Gdybym przywiązał do niej sznurki, chodziłaby zupełnie jak człowiek – odezwał się lalkarz, głaszcząc ją po nagiej głowie. – Pracuję nad nią już bardzo długo.
– Jak długo?
– Od roku, pięciu miesięcy i dwudziestu czterech dni.
– Czemu nie powiesz po prostu, że od półtora roku? – zmarszczyłem brwi, potrząsając lalczyną dłonią.
– Jestem człowiekiem, który ceni sobie precyzję.
– To pewnie potrzebne – wzruszyłem ramionami – kiedy robi się lalki.
– Zapewne.
Później tego dnia jedliśmy ciastka, a lalkarz opowiadał mi o etapach robienia niezwykłej zabawki. Była naprawdę śliczna.
– Nie wolisz skupić się tylko na tej jednej lalce? – zapytałem – Miałbyś więcej czasu i szybciej byś ją skończył.
– Mam wystarczająco dużo czasu. Nie potrzebuję go ani więcej, ani mniej.
*
­­­­­Następnego dnia zauważyłem, że liście klonów stają się coraz bardziej pomarańczowe.Patrząc na nie zastanawiałem się kiedy całkowicie uschną, spadną i przykryją marznącą na wietrze trawę.
Poprawiłem okropny, drapiący szal, który kazała mi wkładać mama i skręciłem w lewo.Tym razem dzwonek zabrzmiał niespokojnie i świszcząco, jakby zamknięto w jego wnętrzu podmuch jesiennego wiatru. Lalkarz strugał nową zabawkę – przygotował już dla niej czerwoną sukienkę i pukle kruczoczarnych, poskręcanych spiralnie włosów. Z bezbrzeżnym zdumieniem stwierdziłem, że tym razem wykonał już całe ciało i połączył je z głową pozbawioną twarzy.
– Myślałem, że głowa jest najważniejsza – powiedziałem. Usiadłem na stołku, przyglądając się jak mężczyzna od niechcenia modeluje drewniane policzki.
– Bo tak jest.
– Więc czemu zrobiłeś ją na końcu?
– Lubię czasem wprowadzić drobne zmiany.
Nie tylko sposób robienia lalki zaskoczył mnie tego popołudnia. Uśmiech lalkarza był inny niż zazwyczaj – mniej ironiczny, melancholijny i przepełniony jakimś odległym smutkiem.
– Będziesz dziś pracować nad tamtą? – zapytałem, wskazując palcem na usadowioną w kącie figurę. Siedziała na skrzyni, oparta o ścianę. Miała już włosy i właściwie brakowało jej tylko ubrania.
– Zapewne tak. – Podniósł wzrok, ale nie odłożył narzędzi. – Mogę zapytać cię o opinię?
To zupełnie zbiło mnie z tropu. Kiwnąłem powoli głową. Mężczyzna uniósł rękę i wycelował we mnie nożykiem do drewna.
– Żałujesz czegoś w swoim życiu?
– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Jedynym, co przychodziło mi na myśl, był stłuczony wczoraj wazon, o który mama się gniewała. Z jakiegoś powodu miałem jednak wrażenie, że lalkarzowi chodziło o coś innego.– A ty czegoś żałujesz?
– Niczego.
– Niczego?– Zmarszczyłem brwi.
–Oczywiście, podjąłem kilka złych decyzji. Ale nie mogę powiedzieć o sobie, że żałuję. Ty też nie żałuj.
– Dlaczego?
– Przeszłości nie da się zmienić. Możemy jednak kształtować przyszłość. Ale nigdy nie osiągniesz tego, rozpamiętując dawne błędy, z którymi i tak już niczego z nie zrobisz – przyłożył nożyk do policzka lalki i powrócił do pracy – Poza tym – dodał ciszej – żal może wpędzić cię w nadmierne poczucie winy. A przez to pokazałbyś innym, że dałeś się pokonać.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc wbiłem wzrok w ladę. Nie rozumiałem, jak mógłbym poddać się żałując tego, że rozbiłem tamten wazon.
Lalkarz patrzył przez chwilę na lalkę, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. W końcu przytknął ostrze do miejsca, w którym drewniana głowa zazębiała się z szyją. Zrobił nacięcie i jednym ruchem oderwał ją od reszty drewnianego ciała; podskoczyłem na swoim miejscu, patrząc, jak toczy się po stole.
– Czemu to zrobiłeś? – zapytałem.
– Zniszczyłem tę lalkę – popatrzył na mnie swoim jedynym okiem – ale jej nie pokonałem.
– Nie rozumiem.
– To, że oderwałem jej głowę nie znaczy, że ona się poddała. Gdyby przybiegła do mnie i powiedziała: „Proszę cię, oderwij mi ją”, to byłby oczywisty przejaw tego, że została pokonana. Jednak ta lalka nie miała wpływu na to, że ktoś większy i silniejszy po prostu ją zniszczył. To było od niej niezależne. Dlatego nie możemy mówić o pokonaniu jej.
– Lalki nie mogłyby do ciebie przyjść i cię o to poprosić – zaprotestowałem.– Są z drewna albo porcelany i nie mają głosu.
Lalkarz oderwał ode mnie wzrok i złapał w palce miniaturową głowę. Zrobił to delikatnie, niemal z czułością. Przyłożył ją do nagiej, sterczącej smutno szyi.
– Ale ludzie – oświadczył – mają głos.
*
Dni stawały się coraz chłodniejsze; gruba warstwa chmur ciągnęła się po niebie, zakrywając nawet najmniejszy skrawek błękitu. Owinąłem się szczelnie swoim nieszczęsnym szalem, skręciłem w lewo i puściłem się biegiem. Ciężkie i wilgotne powietrze zwiastowało nieuchronną ulewę.
Kiedy wpadłem do sklepu, lalkarz szył sukienkę. Przygotował znacznie więcej materiału niż na poprzednie stroje. Na stole piętrzyły się igły, nici, stos kremowej tkaniny i koronek we wszystkich możliwych rozmiarach.
– To jedwab. Najlepszy, jaki mam – odezwał się, nie przerywając pracy.
Zająłem swoje stałe miejsce. Mężczyzna popracował chwilę, ale nie przychodziło mu to z taką lekkością jak zazwyczaj. Pomylił się kilka razy i musiał zaczynać od nowa. Patrzyłem na to z niepokojem. Zaobserwowałem, że w pewnym momencie zaczęły drżeć mu dłonie.
– Możemy zjemy ciastko? – zaproponowałem.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Jeszcze nie pora – zerknął na zegarek.
– Mówiłeś, że lubisz wprowadzić czasem drobne zmiany.
Przez chwilę patrzył na mnie, zupełnie zbity z tropu. Po chwili uśmiechnął się jednak w swój stały, bezpieczny sposób.
– Naprawdę szybko się uczysz. Ale chyba na razie podziękuję za ciastka. Zamiast tego odpocznę chwilę – odłożył materiał na stół i oparł się wygodnie na krześle – Zajmiesz się chwilę sobą? Możesz iść do domu albo uporządkować lalki, jeżeli masz ochotę.
Kiwnąłem głową i zsunąłem się ze stołka. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wszystko było ułożone dokładnie tak, jak pierwszego dnia. Jedna z najnowszych lalek – ta, której tworzeniu towarzyszyłem – wciąż siedziała spokojnie na parapecie.
– Nie wiem, czy trzeba coś zmieniać – odezwałem się.
Lalkarz nie odpowiedział, wiec odwróciłem się do niego. Siedział na krześle, a głowa opadała mu na pierś. Zdziwiłem się, że mężczyzna usnął tak szybko. Z drugiej strony, drzemka na pewno mu się należała. Wciąż pracował, zapewne niewiele też jadł. Postanowiłem go nie budzić.
Usiadłem na stołku, ale jak to często zdarza się w przypadku dzieci, nuda szybko zaczęła mi doskwierać. Pokręciłem się po sklepie, wsunąłem za ladę, popatrzyłem chwilę na siedzącą na skrzyni lalkę. Kiedy wszystkie pomysły mi się skończyły, zrezygnowany oparłem się o ścianę.Poczułem pod plecami coś okrągłego i metalowego. Obróciłem się; odgarnąłem ręką spływające z sufitu, barwne kaskady jakiegoś materiału i w tej samej chwili zamarłem. Tkaniny ukrywały drewniane drzwi z pozłacaną gałką, bogato zdobioną wyrzeźbionymi ręcznie wzorami.
Czułem, że nie powinienem tam wchodzić. Gdyby lalkarz chciał pokazać mi swój sekretny pokój, zrobiłby to – tak samo, jak ukrytą w skrzyni lalkę. Obejrzałem się niepewnie. Mężczyzna nadal spał, a jego klatka piersiowa poruszała się wraz z płytkimi oddechami.
„Tylko sprawdzę, czy są zamknięte”, myślałem gorączkowo. „Tylko sprawdzę. Zapewne lalkarz zabezpieczył je kluczem, jak ciastka i skrzynię”.Wziąłem głęboki wdech, położyłem dłoń na klamce i przekręciłem ją. Drzwi podskoczyły lekko i od razu się otworzyły, skrzypiąc cicho.
Czułem, że to, co zamierzam zrobić jest złe, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Najciszej jak potrafiłem, wsunąłem się do zatopionego w półmroku pomieszczenia. Nieduże okno wpuszczało nieco słabego, dziennego światła. Jedyne umeblowanie pokoju stanowiło zasłane kocem łóżko, stolik i wysoka szafa.
Podszedłem bliżej. Na stole leżała książka, a obok niej niewielkich rozmiarów, drewniane pudełko. Przesunąłem opuszkami palców po okładce. Wytężyłem wzrok, próbując odczytać zapisany na niej tytuł. „Domowe rękodzieła – Szkoła Robienia Lalek”, głosił napis. Byłem ciekaw, czy to z tej książki lalkarz czerpał swoją wiedzę. Zważyłem tomik w dłoni; był niewielki i raczej nie mógł w sobie pomieścić tego wszystkiego, co potrafił mężczyzna. Dla pewności zajrzałem do środka. Przerzucając strony natknąłem się na wsuniętą luzem fotografii. Przysunąłem ją do prostokątnego okna, usiłując rozpoznać uchwyconą w ruchu postać.
Dziewczyna ze zdjęcia miała długie, jasnobrązowe włosy sięgające ramion i uroczy uśmiech. Spoglądała w obiektyw dużymi, błękitnymi oczami. Im dłużej się jej przyglądałem, tym więcej dostrzegałem w niej podobieństw do lalki, nad którą tak długo pracował mój towarzysz. Odłożyłem książkę i fotografię na stół, by sięgnąć po pudełko. Delikatnie uniosłem wieczko, a pokój napełnił się cudowną, łagodną melodią.Była przepiękna; smutna i delikatna, przepełniona jakąś odległą tęsknotą.
– Pozytywka – szepnąłem sam do siebie
Wewnątrz pudełka kręciła się maleńka baletnica, przebrana w białą, lekką jak piórko sukienkę, marszczącą się przy każdym obrocie. Pogłaskałem jej miniaturową twarz.
– Nie przypominam sobie, żebym pozwolił ci tu wchodzić.
Odwróciłem się gwałtownie. Lalkarz po raz pierwszy się nie uśmiechał. Patrzył ponuro, a brew nad jego jedynym okiem uniosła się niebezpiecznie. Moje dłonie zastygły na pozytywce.
– To twoja żona? – zapytałem cicho.
Nie odpowiedział. Podszedł bliżej i nachylił się nad pudełkiem. Przesunął kciukiem po kręcącej się w środku figurce.
– To tylko wspomnienie. Nigdy nie dorówna temu, co było żywe, jasne i prawdziwe.
Patrzyłem na niego otwartymi szeroko oczami. Lalkarz, z nieokreślonym wyrazem twarzy, spoglądał na baletnicę. Dałbym wiele żeby odgadnąć, o czym wtedy myślał. Jednak on jednym ruchem zamknął pozytywkę i wyjął ją z moich dłoni. Ustawił pudełko na szafie, natomiast zdjęcie wsunął do książki i zabrał ze sobą. Ruszył w kierunku drzwi, lecz zatrzymał się w progu.
– Masz ochotę na ciastko? – zapytał.
Kompletnie zaskoczony, kiwnąłem niepewnie głową.
Kiedy tamtego popołudnia wracałem do domu, lunął okropny deszcz. Nie wziąłem kurtki – miałem tylko ten nieszczęsny, drapiący szalik. Lalkarz podarował mi swój zapasowy płaszcz. Na odchodnym dodał, abym lepiej nie przychodził do niego jutro i zamiast tego poleżał w łóżku.Los jednak chciał inaczej; zachorowałem i siedziałem w domu aż do wtorku.Nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo dłużył mi się ten czas.
W środę po szkole pobiegłem prosto do sklepu. Liście klonów zrobiły się zupełnie pomarańczowe i nieśpiesznie, jeden po drugim, opadały na ziemię. Wpadłem do sklepu jak burza. Z jakiegoś powodu dzwonek milczał, kiedy przekraczałem próg, wtedy jednak nie zwróciłem na to większej uwagi.
Lalkarz siedział za ladą. Podpierał brodę drżącymi nieznacznie dłońmi. Podniósł na mnie swoje jedyne oko i uśmiechnął się.
– Witaj.
– Dzień dobry – odparłem niepewnie – Czy wszystko…
– W najlepszym porządku. Wiem, że to nie pora, ale czy masz ochotę na ciastko?
Kiwnąłem głową. Mężczyzna schylił się z wysiłkiem i wydobył z szafki słoiczek. Wyciągnąłem rękę i spostrzegłem, że zostały tylko dwa ciastka: jedno dla mnie i jedno dla niego.
– Nie ma ich więcej? Skończyły się? – zapytałem, nadgryzając swoje.
– Nie będziemy już ich potrzebować.
Mężczyzna jadł bardzo powoli, rozkoszując się każdym kęsem. Kiedy skończył, spojrzał na mnie uważnie i zaśmiał się cicho. Wyciągnął rękę.
– Czy mógłbyś mi pomóc? Trochę to niezręczne, ale… nie ma innego wyjścia – potrząsnął głową.–Czasem trzeba poprosić kogoś o pomoc. To żadna ujma dla człowieka. Pamiętaj o tym.
Obszedłem ladę i wziąłem go pod ramię. Lalkarz odsunął płachty materiału i otworzył drzwi. Razem weszliśmy do środka; pomogłem mu dojść do łóżka a on usiadł na jego brzegu. Zauważyłem, że oddycha ciężko.
– Odpocznę chwilę – powiedział. – Czy mógłbyś w tym czasie przynieść mi lalkę?
Kiwnąłem głową i wybiegłem z pomieszczenia. Nie musiał mówić nic więcej – doskonale wiedziałem, o którą mu chodzi. Podniosłem ze skrzyni gotową już, ubraną w sukienkę drewnianą postać i posadziłem w nogach łóżka. Mężczyzna zdążył się położyć, głowę oparł o poduszkę. Uśmiechnął się nieznacznie, widząc lalkę.
Po chwili wyciągnął do mnie swoją chudą, ale zręczną dłoń. Dopiero z bliska dostrzegłem drobne blizny powstałe po nacięciach nożem do drewna. Teraz, kiedy leżał i oddychał niespokojnie, jego twarz nie wyglądała już tak młodo. Wydawało się, jakby nagle przybyło mu lat. Z namysłem odgarnął włosy z czoła, odsłaniając bandaże. Opatrunek otaczał miejsce, w którym powinno znajdować się oko. Powoli przesunął po nim kciukiem.
– Próbowali mnie pokonać, ale tylko mnie zniszczyli – powiedział cicho – Mogli mi zabrać… Mogli zadać mi niezmierzoną ilość bólu… Mogli nawet pozbawić mnie oka… Ale nie mogli mnie pokonać.
Patrzyłem na niego zaniepokojony.
– Jej też nie pokonali. – Spojrzał na lalkę, lecz myślami był gdzie indziej. – Zanim odeszła, prosiła mnie, bym nie przestawał. Powiedziała, że jeśli i ja umrę, stracimy wszystko, a oni wygrają. Dlatego zdecydowałem się przeżyć i dokończyć to, co razem zaczęliśmy.
– W ten sposób nie poddałeś się? – zapytałem nieśmiało.
– Tak – szepnął.– To jest najważniejsze. Moje pożegnanie z nią, moja obietnica… Oto, po co żyłem bez niej tyle czasu. Jednak jestem chory. Dlatego cieszę się, że ukończyłem wszystko przed odejściem.
– Czy mogę cokolwiek dla ciebie zrobić?
Zacisnął dłoń ma mojej ręce.
– Co możesz zrobić? – zaśmiał się cicho, z wysiłkiem – Żyj jak najlepiej. Śmiej się jak najczęściej i płacz, kiedy tego potrzebujesz. To jedyna powinność człowieka.
– Zapamiętam – szepnąłem.
Lalkarz spojrzał na mnie uważnie i na jego twarzy znów pojawił się ten leniwy, ironiczny uśmiech, którym witał mnie każdego dnia.
– Chciałbym ci coś jeszcze powiedzieć, chłopcze. To wielki sekret. Musisz go dochować, dobrze?
Kiwnąłem głową. Nachyliłem się nad nim, a on z trudem podniósł głowę znad oparcia.
–„Człowieka można zniszczyć” – szepnął – „Ale nie pokonać”[1]
Puścił moją dłoń i oparł się z powrotem na poduszce. Jego oko nie zamknęło się, ale pozostałe otwarte i nieruchome. Dopiero po kilku minutach zorientowałem się, że lalkarz wyruszył w swoją podróż.
***
Wspominając dzieciństwo, odnoszę nieodparte wrażenie, że moja przygoda była tylko snem; utraconym marzeniem, za którym nie przestałem gonić nawet jako dorosły. Jeszcze wiele razy skręcałem w lewo, mijałem zepsute latarnie, stare ławki i wysokie drzewa, lecz w domku w głębi lasu zastałem tylko robotników. Mówili, że ktoś kupił sklep i postanowił go wyremontować. Później przerobiono go na zakład pogrzebowy, który zresztą zajął się pochówkiem mojego ojca.
Co jakiś czas zachodzę tam, tchnięty przypływem wspomnień albo po kiedy muszę pomyśleć. Zaglądam wtedy do środka i patrzę na znajomą ladę – jeden z dwóch elementów, które pozostawiono w spokoju podczas remontu. Drugim z nich jest lalka, siedząca na parapecie koło witrażowego okna. Padają na nią te same promienie co kiedyś, i tak samo mienią się feerią barw na jej jasnej, drewnianej twarzy.
Nigdy nie dowiedziałem się, co tak naprawdę uczyniono lalkarzowi. W jaki sposób usiłowano go zniszczyć. Jedyne, co mi po nim pozostało to wspomnienia naszych rozmów. I jednostajna melodia wygrywana przez pozytywkę, która wraca do mnie w najmniej oczekiwanych momentach. Wygląda na to, że tak już pozostanie.




[1] Ernest Hemingway, „Stary człowiek i morze”